Wyznania Koordynatora: Chciał pobić szefa, bo był gejem

W Holandii na polskich domkach może wydażyć się kompletnie wszystko. Dziś zamiast wywiadu w Wyznaniach Koordynatora mamy dla naszych czytelników list. Pomimo jego długości zapewniamy, warto go przeczytać.  

Wyznania koordynatora to cykl artykułów, wywiadów opowiadających o pracy i życiu ludzi będących pomiędzy Polakami pracującymi w Holandii, a agencjami zatrudnienia i pracodawcami. W teorii mają to być osoby, które opiekują się naszymi rodakami, pomagają w pracy, organizują działania, nadzorują i jak sama nazwa wskazuje, koordynują. W praktyce wygląda to… różnie. Czasem trafiają się ludzie, do których można dzwonić o każdej porze dnia i nocy, zawsze pomogą. Innym razem czując tę odrobinę władzy jaką im dano, zamieniają się w złośliwego sierżanta. Człowiek taki, wedle kawału, wytłumaczy czasoprzestrzeń w słowach "masz zbierać pomidory od tego miejsca do... wieczora".

Jeśli zaś spojrzeć na tą „niższą kadrę zarządzającą” od drugiej strony, łatwo można przekonać się jakiej presji są oni poddawani każdego dnia i z jakimi nieraz kuriozalnymi sytuacjami muszą się mierzyć.

Jedną z takich dziwacznych sytuacji opisał nam właśnie Paweł, który parę dni temu przysłał maila na nasz redakcyjny adres.

"Obecnie uważam, że w Holandii zdarzyć może się absolutnie wszystko. Gdybym mieszkał tu z 30 lat, to pewnie nie zdziwiłoby mnie nawet lądowanie kosmitów."

Witam

Jakiś czas temu czytałem na Waszej stronie wyznania koordynatora. Na początku miałem wrażenie, że materiał ten, jak i parę innych na stronie to wyssane z palca bzdury lub plotki. W tym miejscu, już na wstępnie, chciałem Was za to bardzo przeprosić. Po ostatnich wydarzeniach zmieniłem bowiem diametralnie zdanie na ten temat. Obecnie uważam, że w Holandii zdarzyć może się absolutnie wszystko. Gdybym mieszkał tu z 30 lat, to pewnie nie zdziwiłoby mnie nawet lądowanie kosmitów.

No ale po kolei, bo trochę za długi ten wstęp, a pewnie macie dużo listów.

Nazywam się Paweł, pochodzę z Wrocławia. Studiowałem politologię. To wspaniały kierunek studiów. Łączy socjologię, filozofię, PR i wiele innych interesujących dziedzin. Człowiek może z niego naprawdę dużo wynieść. Problem w tym, że potem praca czeka najczęściej w „Maku”, czy innym KFC. Słyszałem nawet, jak ktoś powiedział, że politolog służy do wzbudzania politowania. Nie chciałem, by tak było. Ale niestety nie umiałem znaleźć ciekawej pracy. Miałem specjalizację samorządową a nie PR, więc nie chcieli mnie w agencjach reklamy, ani w urzędzie miasta. Dość powiedzieć, że nie miałem tam pleców, by się dostać.

Wtedy postanowiłem pierwszy raz pojechać do Holandii. To było z 8 lat temu. Robota była, co by dużo nie mówić, paskudna. Robiłem u dużego plantatora. Szczęście w nieszczęściu mówię bardzo dobrze po angielsku, dzięki czemu łatwo było mi się porozumieć z właścicielem. Przez to dostałem trochę więcej kasy, a szef chciał, bym został na dłużej i pilnował innych Polaków, którzy nie znają języka. Miałem być tłumaczem i opiekunem. Zgodziłem się. Awans wiązał się z tym, że dostałem mały pokoik. Właściwie to trumienkę, nic oprócz łóżka i szafki się nie mieściło, ale byłem na swoim. Gdy sezon dobiegał ku końcowi, otrzymałem od gospodarza bardzo dobre referencje. Te zaś dały mi przepustkę na lokalnym rynku pracy do naprawdę fajnej roboty. Zostałem koordynatorem u jednego z pośredników. Można by więc powiedzieć, że byłem w miarę ustawiony. To było jakieś 7 lat temu…

„Awans wiązał się z tym, że dostałem mały pokoik. Właściwie to trumienkę nic oprócz łóżka i szafki się nie mieściło, ale byłem na swoim."

Od tego czasu miałem pod sobą setki przejeżdzających do pracy Polaków. Z racji znajdujących się nieopodal szklarni, nadzorowałem głównie robotników rolnych. Praca przebiegała mi znośnie. Czasem trzeba było kogoś opieprzyć, innym razem pocieszyć. Zawsze miałem smykałkę do socjologii, więc lubiłem słuchać. Niekiedy ludziom coś się załatwiło. Dogadując się z busiarzem i ściągałęm polskie fajki. Jakoś to się układało.

Pewnego razu, chyba jakoś 4 lata temu, na jeden z kontraktów przyjechał mój znajomy. Chodziliśmy razem do podstawówki i gimnazjum, potem nasze drogi się rozeszły. Obecnie był wyższy, trochę bardziej „napakowany” i łysy. No cóż, z wiekiem można stracić to i owo.

Poznał mnie. Pogadaliśmy, okazało się, że zostawił dziewczynę w Polsce i przyjechał dorobić. Nie traktowałem go wyjątkowo. Uważam bowiem, że wszystkich trzeba traktować identycznie. Gdy się jest bowiem fair w stosunku do tych ludzi, oni są fair w stosunku do ciebie. Krzysiek, bo tak miał na imię, przyjechał na zbiory, potem wrócił do kraju. Jakiś czas później znów go spotkałem. Podczas rozmowy stwierdził, że bardzo mu się tu podoba i chyba będzie chciał tu pracować na stałe. Dokonałem małego „szachrajstwa” i Kris znalazł się w grupie, którą nadzorowałem. Jak się pewnie domyślacie później tego żałowałem…

"Pewnego razu, chyba jakoś 4 lata temu, na jeden z kontraktów przyjechał mój znajomy(...)znalazł się w grupie, którą nadzorowałem. Jak się pewnie domyślacie później tego żałowałem"

Krzysiek przyjeżdżał tak z przerwami przez dwa lata. W tym czasie będąc w Polsce, zdążył się ożenić. Byłem zaproszony na ślub, niestety nie mogłem przyjechać. Pewnego razu w piątek, na grillu pochwalił się, że zostanie ojcem. Szybko wyliczyliśmy jednak, że nie będzie przy narodzinach dziecka, zjedzie do kraju jakoś miesiąc później. Trochę go to podłamało, niemniej szybko wpadł na pomysł, że jeśli będzie pracował jak wół to wyrobi wszystko wcześniej i będzie mógł maksymalnie skrócić pobyt.

Nie byłem przekonany do tego pomysłu, ale po naleganiach Krzyśka udałem się do szefa. Ten o dziwo się zgodził. Stwierdził bowiem, że robota ma być zrobiona. Jeśli facet chce pracować więcej i znajdzie ludzi, z którymi uda się mu grafik pozamieniać, to nie ma problemu. W ten sposób Krzysiek stał się holenderskim przodownikiem pracy. Pracował jak stachanowiec. Nie brał wolnego. Narzucał takie tępo, że inni zaczynali się go bać. Facet paradoksalnie na tym zyskał, bo widzący to wszystko szef dał mu premię.

"Mieszanka holenderskiego, angielskiego i polskiego brzmi przekomicznie"

Kris nigdy nie był orłem z języków, ale coś tam po angielsku powiedzieć umiał, kilka zaś turnusów w Holandii sprawiło, że umiał też zamienić parę słów po holendersku. Przydało mu się to, gdy parę razy odwiedził go szef. Przyszedł zapytać co u niego, czy wiadomo już, czy będzie chłopczyk, czy dziewczynka, taka kurtuazyjna rozmowa. Krzysiek opowiadał, jak umiał. Mieszanka holenderskiego, angielskiego i polskiego brzmi przekomicznie, ale chęci do rozmowy o swoim przyszłym dziecku nie można mu było odmówić.

Pewnego dnia, gdy kontakt Krzyśka powoli dobiegał końca, zostało mu tylko dwa tygodnie, zadzwonił telefon, gdy był w pracy. Chwilę później, jak mówili jego współpracownicy, na całą szklarnię dało się słyszeć głośne „Mam Syna”. Tego też dnia prosił mnie, czy mogę mu jakoś załatwić wolne na te kilka godzin czwartku i na piątek. Poszliśmy razem do szefa, zgodził się i pogratulował Krzyśkowi. Wtedy Kris powiedział, że w piątek wieczorem robi na domku pępkowe i zaprasza szefa z dziewczyną, żoną czy kogo on tam nie ma, bo to trzeba uczcić. Kierownik tylko lekko się uśmiechnął i podziękował za zaproszenie.

Z tego, co wiem, Kris wydał połowę wypłaty na urządzenie imprezy- mięcho, alkohol. Nawet nowego grilla kupił (taki z Aldik’a za parę euro, ale zawsze). Pępkowe rozpoczęło się o 18. Jak wyglądało, tego chyba nie muszę opisywać. 15 chłopa, mięso i wóda. Dużo wódy…

Świerzy ojciec polewał i częstował wszystkich, więc towarzystwo szybko zaczęło się „dobrze bawić”. Okazało się, że każdy z domowników ma gdzieś schowaną butelkę na specjalne okazje, więc alkoholu nie brakowało.

"Problem w tym, że nikt nie przewidział tego co zdarzy się później."

Około godziny 22 stało się coś dziwnego. Na domku pojawił się szef. Mnie osobiście zatkało, ale widać skorzystał z zaproszenia. Przywitał się ze mną i zapytał się mnie, gdzie jest „tatuś”, bo chciał mu jeszcze raz pogratulować. Kris w tym czasie, pomimo już lekkich problemów z równowagą, obsługiwał grilla. Gdy zobaczył kierownika, ucieszył się. Podziękował za życzenia i mocno go przytulił. Holender był lekko speszony, ale zaraz szybko się roześmiał. Wyciągnął tylko kartkę, z której przeczytał po polsku coś w stylu, „moja druga połówka będzie później, a teraz masz połówkę”, wręczając przy tym dość dobrą whisky. To zakończyło się kolejnym przytulaniem.

Tak z perspektywy czasu myślę, że kierownik miał dobry pomysł. Była to dobra PRowa zagrywka. Pokazanie, że jest częścią ekipy, że też jest człowiekiem i że też lubi się czasem napić.

Problem w tym, że nikt nie przewidział tego co zdarzy się później.

Jakoś godzinę po pojawieniu się szefa pod domek podjechało Audi. Wysiadł z niego mężczyzna na oko 35, może 37 lat. Nie mówił po polsku. W rozmowie ze mną powiedział, że szuka szefa. Kazałem mu się udać się ze mną. Kierownik siedział przy grillu i starał się wymówić imię Grzegorz, które Krzysiek chciał nadać potomkowi. Gdy zobaczył nowo przybyłego mężczyznę, wyraźnie się ożywił. Wstał, złapał go za rękę i przedstawił swojego… męża.

Od tego momentu sprawy potoczyły się w zawrotnym tempie. Kris przez chwilę siedział jak wryty. Nie ukrywam, mnie również zatkało. Myślałem, że to żart, ale niestety się pomyliłem. Kierownik był gejem, który był w związku z facetem trochę tylko młodszym od niego.

"Dość mocno podpity już szef był rozbawiony całą sytuacją."

Gdy zapity umysł Krzyśka przetrawił, co się stało, zaczęło być niebezpiecznie. Wtedy przekonałem się, że jego łysina to nie tylko wiek, ale i światopogląd. Wstał z miejsca, zrobił się czerwony i podszedł do szefa i jego partnera. Chwilę później powiedział mu, że ma sobie iść. Użył do tego jednak słów powszechnie uważanych za wulgarne. Na nieszczęście te przekleństwa nie są znane w Holandii, więc dwójka stała dalej, patrząc zaciekawionym wzrokiem, na bojowego „tatę”. To był ich błąd. Kris wbił się między nich i zaczął ich rozdzielać, wrzeszcząc „iż tak nie można, wy chore ******** ************ już mi stąd *********”.

Dość mocno podpity już szef był rozbawiony całą sytuacją. Jego partner jednak pozostał zaś śmiertelnie poważny. Powiedział coś do Krzyśka po holendersku, ten nie zrozumiał i znów go odepchnął. Kris był coraz bardziej wściekły, zaciskał pięści, chciał uderzyć. To skończyło się szybkim prostym w szczękę Krisa i technicznym nokautem. Przy grillu zapadła kompletna cisza. Impreza była skończona.

Następnego dnia, jak Kris wytrzeźwiał, okazało się, że nie za dużo pamięta z tamtego zdarzenia. Wie jedynie, że oberwał i że jego szef to gej. Po chwili zadumy stwierdził również, iż nie może wracać do pracy, po tym co zrobił. Miałem z nim udać się do kierownika i przekazać mu jego wypowiedzenie lub, co było bardziej prawdopodobne, otrzymać dyscyplinarne zwolnienie.

"Miałem z nim udać się do kierownika i przekazać mu jego wypowiedzenie lub, co było bardziej prawdopodobne, otrzymać dyscyplinarne zwolnienie."

W biurze stał się jednak cud. Okazało się, że kierownik nas nie wyleje. Stwierdził bowiem, że wszyscy byliśmy pijani, a on nas wcześniej nie uprzedził. Wie, że w Polsce to tylko Bóg, Honor i Ojczyzna i że nie ma miejsca na takie rzeczy. Zresztą Kris mógłby zgłosić sprawę pobicia na policję, a tego nie zrobił, więc i on nie będzie robić problemów. Proponuje więc, by zapomnieć o tej sprawie. Krzysztof uniósł się jednak honorem i wręczył mu wypowiedzenie. Powiedział, że ma już dość i chce wrócić, zobaczyć dziecko. Kierownik siedział przez chwilę cicho i powiedział, że się zgadza, jeśli agencja przyśle kogoś innego. 

Parę dni później dostałem wiadomość na maila od Krzyśka ze zdjęciem jak trzyma w rękach swojego syna. Od tamtego czasu człowieka nie widziałem. Nie wrócił do Holandii.

A ja no cóż. Zostałem w Niderlandach. Przez jakiś czas bałem się, że jednak i ja podpadłem tą imprezą szefowi, ale na szczęście postąpił on honorowo i już nigdy nie wróciliśmy do tego tematu.