Pożar kuchni mógł zmieść pół dzielnicy

Pożar, który mógł zmieść pół dzielnicy

Pożar w kuchni nie jest czymś niezwykłym. Wystarczy zapomnieć o patelni z olejem stojącej na włączonej kuchence. Gdy po dłuższej chwili z patelni zaczyna buchać ogień, wiele osób w panice chce go ugasić, korzystając z wody z kranu obok. W tym momencie nieszczęście gotowe. Sytuacja gwałtownie się pogarsza i często muszą interweniować strażacy, ponieważ oprócz oleju pali się też spora część pomieszczenia. Gdy jednak strażacy przyjechali do domu w Harderwijk szybko zdali sobie sprawę, iż jeśli nie opanują ognia szybko, może zniknąć spora część dzielnicy.

Pożar w kuchni może być spowodowany też, na przykład przez zwarcie w starej, zalanej instalacji elektrycznej, niesprawny czajnik, piekarnik, nieszczelną instalację gazową i tak dalej. W większości jednak tego typu przypadków, gdy świadkowie wezwą strażaków w porę, kończy się na małych stratach, a żywioł nie opuszcza kuchni. Tak też było podczas wspomnianego już pożaru w Harderwijk. Ogień nie był zbyt poważny, ale gdy strażacy przybyli na miejsce, szybko zapałali dodatkową motywacją, by jak najszybciej ugasić ogień. Gdyby bowiem płomieniom udałoby się przenieść dalej, z powierzchni ziemi mogłaby zniknąć spora część okolicznych budynków.

 

Niemiła niespodzianka

Gdy strażacy weszli do domu, bardzo szybko okazało się, iż ogień w kuchni, stanowi najmniejsze zagrożenie. W budynku bowiem znajdowały się fajerwerki. Dużo fajerwerków. Były one dosłownie wszędzie i nie chodzi tu o zimne ognie, czy stadionowe flary. Strażacy widzieli kartony pełne ciężkich, profesjonalnych fajerwerków, które gdyby wybuchły mogłyby bez większych problemów zniszczyć dom, w którym doszło do pożaru i zapewne kilka okolicznych budynków. W efekcie na miejsce natychmiast ściągnięto jeszcze policję i patrol saperski.

Pół tony materiałów wybuchowych

Gdy strażacy ugasili ogień, do budynku weszła policja, która aresztowała gospodarza i saperzy mający za zadanie zabezpieczyć i wywieźć znalezisko. Po kilku godzinach akcji stało się jasne, iż w niepozornym domu na osiedlu mieszkalnych właściciel zgromadził pół tony nielegalnej pirotechniki. Część z 500 kilogramów fajerwerków stanowiły profesjonalne ładunki, na które wymagane jest urzędowe pozwolenie, wydawane tylko firmą z wieloma atestami. Inne zaś były samoróbkami tworzonymi przez gospodarza, co tylko jeszcze bardziej zwiększało skalę zagrożenia. Tego typu materiały mogą być bowiem wyjątkowo niestabilne i eksplodować w najmniej oczekiwanym momencie. Gdyby zaś do tego doszło, jak napisaliśmy wcześniej, po domu mógłby zostać tylko lej na podwórku.