Gąsienice kontra Rumuni 1:0

21-latek ginie przygnieciony przez drzewo podczas festiwalu

Czym może skończyć się picie w Holandii pod chmurką? Oczywiście wizytą w szpitalu. Tym razem, to jednak nie efekt kolejnego szalonego pomysłu Polaków, a piątkowej imprezy trójki Rumunów.

Większość szalonych i dziwnych rzeczy w Niderlandach, które mają związek z alkoholem, kojarzą się, nie bez przyczyny, z naszymi rodakami. W tym przypadku jednak poszaleli jednak Rumunii. Już na wstępie trzeba powiedzieć, że poniosła ich niemal „polska” fantazja.

 

Ostatnie dni

Trójka przyjaciół z Bazu w wieku 24, 27 i 30 lat przyjechała do Holandii wraz z innymi robotnikami na 3-miesięczny kontrakt, według którego ludzie Ci mieli pracować w szklarni. Praca, choć ciężka, pozwalała obywatelom Rumunii bardzo dobrze zarobić, zwłaszcza że u siebie w kraju 27 i 30-latek zarabiali minimalną krajową. Powoli zbliżał się jednak koniec harówki i mężczyźni mieli wrócić do kraju z pieniędzmi, za które przez jakiś czas będą mogli żyć jak „paniska”. Zanim jednak  miało to nastąpić, czekała ich jeszcze zasłużona rozrywka. Jak wspominał najmłodszy z ekipy, 24-letni Valentin, już podczas pierwszych dni wyjazdu mężczyźni zdecydowali, że ewentualne wolne pozostawią sobie na koniec, by za kilka euro pozwiedzać i zabawić się w Brabancji.

 

Piątkowa popijawa trójki Rumunów zakończyła się walka o życie jednego z nich.

 

Wysokie ceny

Jak też postanowili, tak zrobili. Bilety powrotne na autobus do Rumunii mieli dopiero na 1 lipca, dlatego w piątek 28 czerwca postanowi hucznie zakończyć trzy miesiące ciężkiej pracy. Niestety ceny lokali w centrum Eindhoven sprawiły, że po trzech piwach całej trójce przeszła ochota na imprezowanie po knajpach. Na szczęście najstarszy z grupy miał na tę okazję plan awaryjny. Okazało się, że mężczyzna zabrał ze sobą dwie butelki swojskiego samogonu. Ten „wykwinty” trunek miał być prezentem na specjalną okazję, ale że taka nie nastąpiła, to grzechem byłoby tego nie wypić.

Picie w miejscu publicznym

Holandia jest liberalnym krajem, ale nie za bardzo lubi ludzi pijących w miejscu publicznym. Dlatego by nie narażać się na mandat, Rumuni postanowili znaleźć spokojniejsze, bardziej odludne miejsce. Ich wybór padł na mały park znajdujący się już z dala od centrum, trochę na uboczu. Mężczyźni nie bali się, że ktoś ich napadnie lub okradnie. To oni, razem z Polakami i innymi gastarbeiterami ze wschodu, wzbudzali raczej strach wśród lokalnych mieszkańców. Pozostało jeszcze tylko kupić jakąś "zagrychę" i colę na „zapitkę” w pobliskim sklepie nocnym i można było świętować.

 

Nie do końca pusty park

Rumuni bardzo szybko opróżnili jedną butelkę, chcieli skończyć drugą, niestety skończyła się im zapita. Toteż jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, wysłali najmłodszego do sklepu. Gdy dotarł do nocnego, okazało się, że był on otwarty tylko do 23. 24-latek postanowił więc przejść się trochę dalej do mijanej wcześniej stacji benzynowej. To jak się później okazało, miało go to uratować.

 

Gdy „młody” urządzał sobie spacer, pozostałych dwóch imprezowiczów pomimo braku „zapitki”, skończyło dugą butelkę. Mocna, prawie 60% śliwowica, dała się bardzo szybko we znaki i mężczyzn zmorzył ciężki alkoholowy sen. 30-latek już zawczasu zajął sobie ławkę, dlatego 27-latek musiał szukać noclegu pod drzewem.

Panika

Po około 5 minutach w parku dał się słychać bełkotliwy krzyk. 27-latek usiłował biec, ale mu się to nie udawało. Przewracał się, drobił kilka kroków, uderzał w pnie drzew, po czym zwijał się jakby w spazmach tylko po to, by znów wstać i przebiec kilka kroków potknąć się i czołgać się dalej.

 

Gdy na miejsce imprezy przybył 24-latek z colą, zobaczył, że park rozświetlają "koguty" policji i karetki pogotowia, a 27-latek na noszach jest wkładany do ambulansu. Valentin, nie znał Holenderskiego, ale dość dobrze mówił po angielsku, dlatego czym prędzej chciał rozmówić się z policjantami. Rozmowa trochę się nie kleiła, ponieważ szybko okazało się, że stróże prawa nie są lingwistycznymi orłami. Niemniej jednak chodziło o jakieś robaki, kwas albo jad. „Nie wiedziałem o co im chodzi. Na szczęście policja powiedziała mi, do jakiego szpitala zabierają kumpla. Wiec postanowiłem tam się dostać”.

Śpiącego pod drzewem Rumuna oblazły jadowite gąsienice korowódki dębówki.

Leczenie

Kilka godzin później w szpitalu sytuacja była już opanowana, a lekarz z pomocą Google Translator wytłumaczył 24-latkowi, co się stało.

Okazało się, że jego starszy kolega położył się pod drzewem, na którym były gąsienice korowódki dębówki. Owady te, choć nie są agresywne, są jadowite. Gdy mężczyzna spał musiały wejść po jego ubraniu, tak że nic nie czuł do momentu, aż dotarły do szyi. Wtedy mężczyzna nieświadom zagrożenia odruchowo uderzył ręką w lekko swędzące miejsce. To zaś zapoczątkowało reakcję łańcuchową. Uderzenie wbiło kolce jadowe w skórę szyi i ręki. 27-latek poczuł ból oparzenia i obudził się. Wtedy zobaczył, że na jego ciele jest więcej tych małych owadów. Zaczął je zrzucać rękami, parząc się przy tym jeszcze bardziej. W końcu wstał i zaczął uciekać. Alkohol jednak zrobił swoje i Rumun upadł akurat w gniazdo tych owadów pod jednym z drzew. Zamiast kilku owadów miał teraz na sobie ich setki, które wstrzykiwały jad swoimi włoskowatymi kolcami. Cała sytuacja powtórzyła się jeszcze parę razy podczas jego panicznej ucieczki. Szukając bowiem oparcia w pniach drzew, mężczyzna trafiał na owady. W końcu ilość jadu doprowadziła do tego, iż pojawił się u niego atak astmy. Wtedy na szczęście pogotowie było już w drodze i szybko zajęło się mężczyzną, który oprócz upojenia alkoholowego walczył jeszcze ze świądem i niedoborem tlenu.

Rumun po kilkunastogodzinnej obserwacji został wypisany ze szpitala i będzie mógł spokojnie wrócić do swojej ojczyzny.

 

Holendrzy zaś czekają na kolejne podobne przypadki, ponieważ plaga owadów w tym roku jest tak duża, że to tylko kwestia czasu jak do któregoś ze szpitali trafią poparzeni jadem tych małych gąsienic.