Zamiast do szpitala, maść oraz bandaż i do domku

Nasz rodak pracujący w Dronten uległ wypadkowi i ciężkim poparzeniom. Sam wypadek w pracy może się zdarzyć. Ale to, co miało miejsce po nim, nie powinno mieć miejsca. Czy tak traktowani są wszyscy poszkodowani pracownicy migrujący?

Wielu z nas idąc codziennie do pracy, nie zastanawia się nad swoim bezpieczeństwem. Każdy zawód niesie ze sobą pewne ryzyko. Większość z nas je jednak akceptuje. Są one dla nas tak naturalne i oczywiste, iż zapominamy o nich. Doskonałym przykładem jest tu np. codzienna jazda do pracy. Auto w razie wypadku może okazać się śmiertelną pułapką. Korzystamy jednak z niego, bo tak jest wygodniej. Podobnie w pracy. Wszystkie sprzęty, narzędzia niosą pewne niebezpieczeństwo. Przyjmujemy je jednak do wiadomości i pracujemy dalej. Przecież zarabiać trzeba.

Polak do wszystkiego

Kilka dni temu nasz 44-letni rodak doznał poważnego wypadku w jednej z firm zajmujących się recyklingiem olejów, w Dronten. Polak pracował tam przez półtora tygodnia. Mężczyzna nie był jednak w stanie powiedzieć ani holenderskim dziennikarzom, ani przedstawicielom związków zawodowych, czy praca, jaką wykonywał była, tą która była zapisana w umowie. Taka sytuacja jest dość powszechna u pracowników migrujących. Wielu z nich jest ludźmi dosłownie od wszystkiego i mają pracować i zajmować się tym, co akurat w danej chwili trzeba zrobić.

BHP to fikcja?

Podczas pracy poszkodowany nie miał na sobie odzieży ochronnej, w firmie nikt jej ponoć nie nosił. Co zaś do zasad BHP, jak powiedział holendrom Polak, musiał podpisać dokumenty, że wie, jakie są przepisy bezpieczeństwa na hali. W rzeczywistości był to jednak jeden z wielu dokumentów, na którym pracownik musiał złożyć parafkę. Jak wyglądały owe zapisy, w praktyce 44-latek miał mieć mgliste pojęcie.

 

Wypadek

Być może to doprowadziło do bardzo poważnego wypadku. Nasz rodak poślizgnął się na pochyłej podłodze i trafił nogą do kadzi z gorącym tłuszczem. Jego buty natychmiast napełniły się wrzącą masą, a ciało ogarnął ogromny ból. Polakowi udało się na szczęście złapać za poręcz, dzięki temu nie wpadł głębiej. Widzący sytuację koledzy ze zmiany natychmiast ruszyli mu z pomocą. Towarzysze zabrali go pod zimny prysznic, zdjęli też buty i spodnie, nieustanie polewając miejsce oparzenia zimną wodą.

Do tego momentu wszystko wydaje się w porządku. Późniejsze działania potrafią jednak zjeżyć włos na głowie.

 

Pogotowie

W sytuacji tak poważnego poparzenia powinno wezwać się pogotowie, które zabrałoby ofiarę. By ratować nerwy, skórę liczy się bowiem każda minuta. Nikt jednak pod 112 nie zadzwonił. Telefony wykonywane są jednak do kierownictwa firmy i koordynatora polskich pracowników migrujących. Po pewnym czasie na miejsce przybywa koordynator i zabiera poszkodowanego nie na pogotowie, a do lekarza medycyny pracy. Sprawę wypadku do inspekcji pracy zgłasza  związek zawodowy FNV, a później kierownictwo zakładu.

Pielęgniarka z powołania

Lekarz medycyny pracy po obejrzeniu ran Polaka zdecydował się opatrzeć mężczyznę. Nakłada maść i bandażuje oparzenia. Jak dziennikarzom mówił sam poszkodowany, ktoś następnego dnia miał wpaść na domki i zmienić bandaże.

Owego następnego dnia sytuacja poparzonego pracownika migrującego jednak dość znacząco się pogorszyła. 44-latek miał bardzo mocno spuchnięte nogi. Koordynator zadzwonił zaś, iż pielęgniarka może przyjść dopiero za parę dni.

Na szczęście w ośrodku, gdzie przebywał poparzony, jedna z mieszkanek była pielęgniarką z wykształcenia. Kobieta, słysząc o całej sprawie, bardzo się zaniepokoiła i postanowiła sama obejrzeć rany Polaka. Gdy zdjęła bandaże, była przerażona. Okazało się, że wdały się infekcje. Kobieta zrobiła zdjęcia i wysłała materiał do FNV. Polak trafił zaś na szpitalną izbę przyjęć.

Izba przyjęć

Na izbie przyjęć pojawiły się kolejne problemy. Okazało się, iż nasz rodak nie posiada karty ubezpieczenia zdrowotnego. Pracownik migrujący w końcu został przyjęty do szpitala. Z racji na „papierologię” trwało to jednak wyjątkowo długo. Już pierwsze oględziny lekarzy potwierdziły złe przeczucia polskiej pielęgniarki. Przy tak ciężkich oparzeniach potrzebna była specjalistyczna pomoc. Lekarze nie pozostawili też suchej nikt na lekarzu, do którego zawiózł Polaka koordynator. Jeśli nasz rodak posłuchałby się lekarza medycyny pracy i czekał do poniedziałku na pielęgniarkę, nogę trzeba by amputować na wysokości kolana. Teraz na szczęście koszmar się już skończył. 44-latek znajduje się pod profesjonalną opieką. Być może będzie potrzebny przeszczep skóry, ale jest szansa na powrót do pełnej sprawności.

 

Lincz

Firma zatrudniająca Polaków broni się przed przedstawionym wyżej opisem sytuacji. Uważa, że związek zawodowy demonizuje ich rolę. Wskazują, iż z Polakiem cały czas utrzymywano kontakt. Ponadto lekarz, u którego pracownik migrujący był razem z koordynatorem, miał mu powiedzieć, by ten zadzwonił, jeśli objawy się pogorszą. Firma pośrednictwa uważa więc, iż zrobiła wszystko, co było trzeba.

Jak wskazuje pośrednik, Polak był ubezpieczony. Wszystko było więc zgodnie z prawem. 44-latek nie zdążył jeszcze otrzymać po prostu legitymacji potwierdzającej spełnienie tego obowiązku. Nie ma więc mowy o pracy na czarno czy wyzysku. To zaś, iż nie zadzwoniono po pogotowie to już pytanie do firmy, w której doszło o wypadku. Jak mówią rzecznicy biura pośrednictwa, u nich wszyscy pracownicy są dobrze traktowani. Ofiara jest na zwolnieniu lekarskim i ma wypłacane należne jej środki. Nie została również wymeldowana. Faktem jest jednak to, iż niektóre firmy pozbywają się takich pracowników, przyznaje przedstawiciel agencji.