Tak musi wyglądać piekło -Deurnsche Peel

„Byłem w piekle na ziemi. Inaczej tego chyba nie można nazwać. Wszystko to było jakieś nierealne. Trudno to nazwać snem. Ten bowiem jest i znika. Pamiętamy go może kilka minut po przebudzeniu, te obrazy zaś pozostają ze mną cały czas. Człowiek chce odpocząć. Zamknąć oczy po tym wszystkim, ale najzwyczajniej się nie da. Znów tam się jest. Idzie stawiając delikatnie kroki, słysząc suchy szelest pod nogami. Tylko co jakiś czas nagły trzask zwęglonej gałązki, a może była to noga…

W moim życiu trafiały się różne sytuacje. W Polsce przez 15 lat byłem strażakiem ochotnikiem. Wzywano nas do wypadków, często pomagaliśmy zawodowcom przy większych akcjach, czy razem z innymi ochotnikami gasiliśmy wypalane łąki pod Kostrzynem. Będąc na zawodowstwie w Niderlandach, wydawało mi się, że widziałem już wiele. Jeździliśmy do wypadków, pożarów, nasza jednostka szukała nawet ciał topielców w kanałach. Napatrzyliśmy się na ludzką śmierć. Podczas pierwszych akcji owszem zdarzało się, że słodkawy zapach spalonego ludzkiego ciała wymieszany ze smrodem włosów i zapachem spalenizny powodował, iż raz czy dwa wymiotowałem na służbie. Potem jednak weszła rutyna. Najzwyczajniej w świecie wchodzi znieczulica. Kobieta, mężczyzna, dziecko. Nie ma znaczenie. Kolejna praca. Wykonać, zapomnieć. Brzmi to może nieludzko, ale inaczej się nie da. Tego mnie nauczyli koledzy z drużyny. To nie OSP. Tu masz robotę, musisz być niezawodny. Emocje potrafią wykończyć, jeśli nie podczas akcji to po niej. Kończysz, zapominasz. Inaczej rozmyślania to murowana depresja.

Problem w tym, że tu się tak nie dało. Ściągnięto nas w nocy z środy na czwartek. Pomagaliśmy gasić Deurnese Peel. Wtedy wydawało się, że robota jak każda inna. Nawet spokojniej. Ogień niby większy, ale nie ma ludzi, nie ma kogo ratować. Zresztą dużą część roboty odwaliła armia. W czwartek było już dość dobrze. W piątek było praktycznie po wszystkich.

Wtedy to zastępowy zapytał się, czy ktoś nie chce iść na rekonesans, zobaczyć czy gdzieś nie ma w rejonie jakichś pogorzelisk, kup żaru, które należy dogasić. Zgłosiłem się. Znałem ten rezerwat. Zresztą wielokrotnie tu przyjeżdżałem na weekend. Zawsze lubiłem odpoczynek na łonie przyrody. Teraz jednak wiem, to był błąd.

Z każdy krokiem zaczynałem żałować. To było jak piekło. Obraz niczym z wojny albo wizji malarza szaleńca. Gołe spalone pnie. Potężne krzaki, z których zostały pojedyncze patyki. A do tego głucha cisza. Brak szumu liści, śpiewu ptaków. Z tego szaleństwa wyrywa tylko trzask krótkofalówki, która dla bezpieczeństwa cały czas jest włączona. W pewnym momencie mijasz sarnę, na wpół spalone zwłoki. Ogień strawił tylne nogi i dużą część brzucha. Głowa jednak dziwnym trafem nie poddała się ogniowi. Przez mętne ścięte białko oka zwierzę patrzyło na mnie z niemym wyrzutem, pytając dlaczego. To spojrzenie wwiercało się w mózg. Kontakt wzrokowy, chociaż trwał tylko chwilę, wydawał się wiecznością. Znów poczułem się jak kiedyś, jak zaczynałem. Coś zaczęło skręcać mnie w brzuchu. Postanowiłem więc jak najszybciej iść dalej. Patrzeć gdzieś w dal, przed siebie. To był kolejny błąd. Chrupniecie i moja noga zapada się w coś mokrego i miękkiego. Patrzę w dół. Już wiem, że sarnie nie chodziło o jej życie. Cały ten smutek, to pytanie dotyczyło jej młodych, czemu one…

Nie wytrzymałem, zwymiotowałem.

Słysząc moje wymioty kolega z patrolu, idący 15 metrów dalej, przybiegł do mnie natychmiast. Widząc co zrobiłem, podał mi wodę bym się napił, uspokoił, a potem obmył buta na wpół zatopionego w zwęglonych szczątkach malutkiej, sarenki”.

 

Krzysztof J. jeden ze strażaków gaszących ogień w Deurnsche Peel