Pracownicy migrujący, zastraszanie i świeże mięso

Pracownicy migrujący wspierają niderlandzką gospodarkę na wielu polach. Jednym z nich jest produkcja mięsa i rzeźnie. Te w ostatnim czasie stały się ogniskami epidemii COVID-19. Pracownicy jednak poza nielicznymi przypadkami milczą. Czy więc wszystko jest w porządku i pracodawcy zachowują się fair? Jak odkrywają dziennikarze AD rzeczywistość części tamtejszych robotników to strach, groźby i bezsilność.

Ściany mają uszy

Ekipa dziennikarzy z AD postanowiła zorganizować wywiad z grupą Rumunów mieszkających na jednej z farm w pobliżu Oss. Reporterzy chcieli wypytać o sytuację w rzeźni, ich zakładzie pracy. Miał być to cichy, spokojny wywiad, tak by nie zaszkodzić pracownikom.

Wszystko zaczęło się dość spokojnie, niemniej niecałe 5 minut po rozpoczęciu spotkania do jednego z przepytywanych Rumunów zadzwonił koordynator. Zwierzchnik wiedział już, iż na domkach pojawili się goście z prasy. Podczas telefonicznej rozmowy słychać było tylko nerwowe potwierdzenia tego, iż redaktorzy zjawili się na miejscu. Po powrocie do gości lekko przybity rozmówca przyznał, iż jutro czeka go zapewne poważna rozmowa w biurze. Skąd koordynator dowiedział się o wywiadzie? Najprawdopodobniej inny domownik dał mu cynk.
W takich miejscach ściany mają uszy. Wszyscy bowiem żyją razem, ale nie są wspólnotą. Jeden patrzy na ręce drugiemu. Donosy, obserwacje to często norma. Czasem za takie rzeczy koordynator płaci ekstra. Czasem zaś to własna inicjatywa pracowników. Wszystko dlatego, iż wiele firm stosuje odpowiedzialność zbiorową. Ludzie więc wolą donieść, by samemu uniknąć odpowiedzialności za coś, czego nie zrobili.

Tego typu zachowania dotyczą różnych kwestii życia. Od niepozmywanych naczyń, przez nadużywanie środków odurzających, po bójki i awantury. W sytuacji zaś jaka miała miejsce niedawno, dotyczącej ognisk epidemii w rzeźniach,  donosy stały się coraz powszechniejsze. Współmiernie z uwagą opinii publicznej i społeczeństwa, które coraz częściej zaczęło dostrzegać przepełnione domki i złe warunki bytowe migrantów.

 

Po cichu i potajemnie

Wszystko to powoduje, jak piszą holenderscy dziennikarze, że wywiady z tego typu pracownikami są wyjątkowo trudne. Nie chodzi tu tylko o nieufność czy barierę językową, a czasem o iście konspiracyjne metody. Ludzie boją się, iż stracą pracę lub zostaną ukarani za nieautoryzowane działania na szkodę firmy. Dlatego najczęściej informacji takich udzielają już byli pracownicy. W ich wypadku często jednak przedsiębiorstwa bagatelizują sprawę, sprowadzając wywiad do zemsty zwolnionego pracownika.

 

Tragiczne warunki

Jak wskazują dziennikarze AD, Polacy czy Rumuni kuszeni są do przyjazdu holenderskimi pensjami w spokojnej pracy w rzeźniach i mieszkaniem w przytulnym domku na wsi. Gdy jednak przybywają na miejsce, sen często pryska. Piękny dom okazuje się nieremontowaną od wielu lat ruderą, w której mieszka nie kilku a kilkunastu pracowników. Spokojna praca przy mięsie przypomina zaś działania na linii montażowej. 8 lub 10 godzin ciągłego cięcia, wykonywania tych samych czynności bez chwili wytchnienia, tak że aż skurcze łapią. Pierwsza wypłata często również jest kubłem zimnej wody. Owszem firma zatrudniająca obcokrajowców faktycznie wypłaca im należną kwotę. Z automatu jest ona jednak pomniejszana o czynsz, dowóz do pracy, ubezpieczenie i inne tym podobne płatności. Rumuni, z którymi rozmawiali dziennikarze, wskazywali, iż za nocleg w jednej z wsi pod Oss musieli płacić 300 euro miesięcznie, tak że na rękę zostawało im niewiele ponad 1000 euro.

 

Pracownicy nie przybyli na wakacje

Tysiąc euro to jednak dla mieszkańców Rumunii często wielokrotność zarobku u nich w ojczyźnie. Wielu więc, w obawie o swoją, pracę zaciska zęby. Tyczy się to nie tylko warunków mieszkaniowych i uciążliwości pracy, ale też i zdrowia. W przypadku choroby starają się pracować najdłużej jak to tylko możliwe. Zwolnienie lekarskie może bowiem oznaczać zwolnienie z pracy. To zaś, w przypadku mieszkania w domku należącym do agencji pośrednictwa, oznacza bezdomność z dnia na dzień. Władze Holandii już niejednokrotnie zapowiadały, iż zamierzają rozwiązać ten problem. Niestety znaczących zmian brak.

 

Lepiej siedzieć cicho

Wśród pracowników krążą również historie, które trudno sklasyfikować. Wiele wskazuje jednak na to, iż nie są to miejskie legendy. Dziennikarze wspominają o incydencie z kwietnia 2018 roku. Wtedy to dwóch Rumunów złożyło oficjalną skargę do inspekcji pracy na swojego pracodawcę. Kilka dni po tym wydarzeniu migrantów odwiedziło dwóch dryblasów, którzy pobili pracowników. Pracodawca zaś za bójkę, czyli za złe zachowanie, bezceremonialnie ich zwolnił. Lokalna policja zajęła się sprawą, ale do tej pory nie ustaliła, kim byli napastnicy.

 

Nadzór

Reporterzy zwracają również uwagę na kurioza związane z nadzorem sprawowanym przez samorząd i państwo. By poprawić dolę pracowników w Holandii, powstało wiele środków nadzoru. Gmina, Inspekcja Pracy, związki zawodowe, policja, RIVM czy GGD. Oprócz tego w przypadku przemysłu mięsnego należy dodać jeszcze sanepid, NAWA I KDS (odpowiedzialne za między innymi dobrostan zwierząt). Problem jednak w tym, iż tak wiele organów doprowadziło do rozdrobnienia nadzoru. Często nie wiadomo, która z organizacji jest za co odpowiedzialna. Ponadto zapowiedziane kontrole pozwalają agencjom czy firmom ukryć nieprawidłowości. Wiele więc problemów nigdy nie zostanie wykrytych przez urzędników.

 

Każdy cent

Czemu tak to wszystko wygląda? Odpowiedzią na to pytanie w dużej mierze są pieniądze. Holenderska produkcja mięsna musi konkurować na rynku wewnętrznym, jak i zewnętrznym. W przypadku gdy jakość produktów jest na takim samym poziomie, rzeźnie muszą walczyć o klienta ceną. Ceny obniża się zawsze jednak kosztem czegoś. Zmniejsza się więc marże, wprowadza oszczędności. Jedną z nich są pracownicy migrujący, którzy są relatywnie tani. Robotnicy ci mogliby mieszkać w pięciogwiazdkowych hotelach z opcją all inclusive, ale wtedy porcja mielonej wołowiny nie kosztowałaby 5 a 10 euro. Nikt więc, by po nią nie sięgnął, skoro konkurencja ma taniej. Dlatego też lepsze standardy dla Rumunów czy Polaków są po prostu nieopłacalne, jeśli nie idzie za nimi znacząca poprawa wydajności pracy.