Cztery koła epidemii- sklepowe wózki

Sprzedawcy polskiego sklepu stróżami moralności

Nowe przepisy w Królestwie Niderlandów wprowadziły ograniczenia dotyczące liczby osób mogących w tym samym czasie robić zakupy w supermarkecie. O limitach tych mówią sklepowe wózki, z których korzystamy. Problem jednak w tym, że z koszyków używają również dziesiątki innych ludzi. Czy za ich pomocą możemy zakazić się koronawirusem?

Wózek obowiązkowy

Decyzją władz z ubiegłego tygodnia, supermarkety i drogerie muszą ograniczyć ilość klientów robiących jednocześnie zakupy. Przelicznik ten to 1 osoba na 10 metrów kwadratowych powierzchni sklepu. Ponadto ludzie stojący w kolejkach mają znajdować się w wystarczającej, bezpiecznej odległości od siebie. Obostrzenia te zrodziły jednak pytanie, jak skutecznie egzekwować to prawo. Tym bardziej, iż kary dla przedsiębiorców są 10 razy wyższe niż dla klientów. Odpowiedź przyszła jednak bardzo szybko. Są nią wózki sklepowe. Supermarkety udostępniają ich tylko tyle, ilu klientów może być maksymalnie w lokalu. W tym momencie wystarczy, by ktoś z obsługi pilnował, czy do marketu nie wchodzi nikt bez wózka. Klienci zaś wiedzą, czy mogą wejść, czy nie, ponieważ doskonale widzą czy są wolne koszyki do ich dyspozycji. Proste i wygodne rozwiązanie, tym bardziej iż duży wózek skutecznie oddziela również klientów w kolejce do kasy. Jest wiec efektywnie, ale czy bezpiecznie?

 

Masowy środek zakażeń

Momentalnie, gdy pomysł wykorzystania wózków wszedł w życie, wielu mieszkańców Niderlandów zaczęło zastanawiać się, czy to aby dobre rozwiązania. Co bardziej złośliwi zaczęli nawet nazywać sklepowe wózki „czterema kółkami epidemii”. Chodzi bowiem o to, iż sprzęt ten dotyka wiele osób. To zaś może oznaczać, iż na rączce koszyka znajdują się niebezpieczne zarazki w tym wirus COVID-19, który może tam przetrwać wiele godzin.

 

Środek zakażenia

Oliwy do ognia dodali sami epidemiolodzy, którzy potwierdzili, iż mieszkańcy Niderlandów, czy jakiegokolwiek innego państwa na świecie mogą zakazić się koronawirusem poprzez dotknięcie wózka. Szansa ta jest mała, ale istnieje. Musi bowiem wystąpić parę przesłanek. Po pierwsze ktoś chory musi wcześniej korzystać z koszyka. Osoba ta nie może wiedzieć o swojej chorobie (inaczej byłaby w kwarantannie). Ponadto musi ona nanieść patogen na rączkę. To oznacza, że wcześniej musi kichnąć, zakasłać w ręce, a następnie przenieść je na uchwyt. Następnie w czasie, gdy wirus pozostaje aktywny, z wózka musi skorzystać inna osoba, która dotnie rączki w miejscu zakażenia. Później swoją ręką musi zahaczyć oczu, ust lub nosa, by przenieść wirusa lub mieć ranę na ręce, przez którą on wniknie do organizmu. Na koniec zaś nowy nosiciel powinien mieć osłabiony układ odpornościowy, tak by COVID-19 mógł się rozwinąć. Jest więc tu zbyt wiele zmiennych, co czyni szansę zakażenia w ten sposób podobną do tej z wygranej na loterii. Niemniej jednak ta matematycznie ciągle istnieje.

 

Czyszczenie

Szansę zainfekowania w tę sposób niwelują też same supermarkety. Wiele z nich dezynfekuje rączki po każdym użytkowniku, oddelegowując do tego specjalnego pracownika. Inne robią to, co 10 minut. Cześć sklepów zamontowała nawet na koszykach specjalne dystrybutory, po to by klient mógł sam oczyścić wózek jeśli uzna to za stosowne. Wszystko po to, by mieć pewność, iż dezynfekcja została przeprowadzona. Oprócz tego wiele sklepów oferuje swoim klientom rękawiczki, tak by nawet nie dotykali gołą dłonią wózka. Jeśli więc zachowamy podstawy zdrowego rozsądku, nie mamy czego się obawiać.