„Skoczek” na domkach- tanie rozliczenie i koronawirus gratis
Czy zwrot podatku z Holandii może kosztować ludzkie zdrowie i życie? Okazuje się, że tak. Na naszą skrzynkę GP24 otrzymaliśmy dramatyczną wiadomość od Joanny z Sasenheim, niewielkiego miasteczka w okolicach Leiden. Nasza rodaczka pisała w nim o „skoczku”, który na tamtejszą Polonię sprowadził zarazę COVID-19.
Pani Joanna od kilku miesięcy pracuje w firmie NWH Jobs. Zakwaterowanie organizowane jest przez pracodawcę w jednym z lokalnych parków wakacyjnych. W całym parku mieszka ponad 100 osób z Polski. Rozlokowani są w kilkunastu schludnych bungalowach, średnio po 6 osób na "domek". Warunki nie powalają, nie można jednak powiedzieć, iż są również złe. Jest czysto i ciepło. Niemniej jednak nieco brakuje prywatności.
Zwrot podatku z Holandii
Wraz z początkiem marca Pani Joanna oraz jej znajomi, mieszkający w parku i kwaterach w okolicznych wioskach, zaczęli otrzymywać "jarografy*. Był to więc nieodzowny znak, że pora rozliczyć się z holenderskim fiskusem. Działanie to jest nie tylko obowiązkowe, co i wysoce wskazane zwłaszcza dla naszych rodaków pracujących w Królestwie Niderlandów. Rozliczenie pozwala bowiem uzyskać zwrot podatku z Holandii oraz dofinansowanie doubezpieczenia, co w praktyce oznacza co najmniej kilkaset euro dla pracownika.
Nie dziwią więc słowa Pani Joanny mówiące, iż: "Na domkach praktycznie każdy chciał się rozliczyć jak najszybciej". W tym roku jednak chęć otrzymania zwrotu podatku czy też dofinansowania składek okazała się tak silna, że niektórzy stracili przy tym zdrowie.
"Skoczek"
Popyt rodzi podaż, to też w połowie marca w ośrodku pojawił się Pan Maciej, znany wszystkim w okolicy „skoczek”. Pan Maciej ogłaszał się na jednym z polskojęzycznych portali jako certyfikowany doradca podatkowy. Mężczyzna ten pracował na stałe w Holandii, jednak w okresie rozliczeniowym brał urlop. Zamiast jednak odpoczywać, objeżdżał parki wakacyjne i hotele robotnicze oferując naszym rodakom możliwość taniego rozliczenia się z niderlandzkim fiskusem. Mężczyzna chodził od domku do domku i wypełniał za opłatą dokumenty naszym rodakom, po czym rzekomo oddawał je do urzędu. Mężczyzna, jak wspominała w liście Pani Joanna, nie mógł narzekać na brak chętnych. "Był znany, polecany oraz tani, a do tego jeszcze przyjeżdżał do klienta".
Czas sianokosów
Skoczek odwiedził domek pani Joanny w drugim tygodniu marca i jak sam mówił był to pierwszy punkt jego objazdowej pracy w tym roku. Mężczyzna, dbając o prywatność, zamykał się w pokoju z rozliczającym się pracownikiem, wypełniał pit, inkasował zapłatę i prosił następnego klienta. Później przechodził do następnego domku i tak dalej, kolejny park, hotel, wioska, miasteczko.
Śmiertelne rozliczenie
Jak wspomina Pani Joanna: "Pod koniec marca dowiedziałam się, iż w jednym z domków w jej ośrodku grupa 6 mieszkańców zaczęła źle się czuć. Pojawił się suchy kaszel, zmęczenie i gorączka. Wszystko wyglądało na to, że mieszkańcy zakazili się COVID-19". Domek podano kwarantannie, a człowiek w kombinezonie raz dziennie dostarcza jedzenie mieszkańcom. Wtedy to jeszcze naszej czytelniczce sytuacja nie wydała się podejrzana. Problem jednak w tym, iż jak sama pisze, pierwsze dwa tygodnie kwietnia to następne doniesienia o kaszlących, chorych mieszkańcach polskich domków w okolicy. Kobieta, szukając cechy wspólnej i rozpytując znajomych, wkrótce dowiedziała się, że we wszystkich tych miejscach pracował „skoczek”. Wiele wskazywało więc na to, iż to on rozniósł chorobę po polskich domkach. Te straszne przypuszczenia potwierdził sam Pan Maciej, który to po nastym z rzędu nieodebranym połączeniu odpisał w końcu, iż przebywa w szpitalu w Leiden University Medical Center.
Rozliczenie i COVID-19
Okazało się bowiem, że mężczyzna musiał gdzieś zakazić się patogenem. Później zaś sam będąc tego nieświadomy, przez blisko dwa tygodnie sam roznosił chorobę wśród naszych rodaków, wykonując swoją pracę. Pracę, która teraz przyniosła wyjątkowo dużo roboty miejskim służbom epidemiologicznym z GGD. Epidemiolodzy cały czas szukają osób, z którymi spotykał się "skoczek". Część z nich wróciła już do Polski, niektórzy chorują na domkach, innych poddano kwarantannie. Teoretycznie "skoczek” miał kontakt z około 24 Polakami. Nieoficjalnie mówi się, że ludzi mogło być kilka razy więcej. Wszystko dlatego, iż czasem z 6-osobowego domku lub pokoju rozliczała się tylko jedna osoba. Niemniej jednak kontakt z mężczyzną miała również pozostała 5. Niektórzy wskazują również, iż większość rozliczeń była załatwiana „na czarno” tak, by sam rozliczający mógł uniknąć zapłaty podatków.
W efekcie na sporą część naszych rodaków w okolicy Leiden padł blady strach. Wielu z nich boi się teraz nie tylko o swoje zdrowie, ale i o pracę i dach nad głową. Wystarczy bowiem, by współlokator, miał kontakt z Panem Maciejem, zaczął kaszleć, a cały domek może skończyć z obowiązkową kwarantanną. W takiej zaś sytuacji pracownicy na fazie A mogą liczyć się ze zwolnieniem praktycznie w trybie natychmiastowym zaraz po zakończeniu izolacji. Inni poddają wątpliwość czy w takiej sytuacji ich rozliczenia faktycznie trafią do urzędu skarbowego, a oni sami otrzymają zwrot podatku z Holandii.
Wszystkie osoby, które miały kontakt z Panem Maciejem proszone są o kontakt z GGD.