Polsko-holenderska wojna o sklep

polski_sklep

Rzadko kiedy jest tak, by praktycznie wszyscy mieszkańcy jednoczyli się, by działać wspólnie przez długi czas. Taka sytuacja ma jednak miejsce w Roosendaal, w rejonie ulicy Gastelsewege. Co ich tak jednoczy? Jak mówi wielu Holendrów pijani Polacy, którzy praktycznie codziennie uprzykrzają życie całej okolicy pijąc, awanturując się, bijąc się między sobą, czy atakując mieszkańców. Skąd tam tylu naszych rodaków? Wszystko przez polski sklep.

Sytuacja ta trwa już od niemalże sześciu lat. Polski supermarket spowodował, iż lista incydentów z naszymi rodakami jest bardzo długa i praktycznie co tydzień dochodzą nowe, irytujące wszystkich wydarzenia. W efekcie cały gniew sprowadza się nie tylko ku naszym rodakom, co też przeciw właścicielowi sklepu. Chociaż, jak bardzo łatwo się domyśleć, on sam nie ma z tym nic wspólnego. Sklepikarz bowiem nie odpowiada za to, co robią jego klienci. To wolni ludzie, tym bardziej iż większość incydentów ma miejsce poza lokalem. To, że jednak właściciel długo ignorował narzekania tamtejszej społeczności, spowodowało, iż jest on ich zdaniem równie winny jak ci, którzy, np. obsikują pobliskie domy.

Lista win

Przez kilka lat Holendrzy stworzyli długą listę win naszych rodaków. Można na niej znaleźć, oprócz wspomnianego oddawania moczu w miejscu publicznym, również:

  •  głośnie krzyki,
  •  niszczenie fasad budynków,
  •  niszczenie, zaśmiecanie ogrodów Holendrów,
  •  defekowanie i wymiotowanie w miejscu publicznym,
  •  zaczepki,
  •  pobicia,
  •  zabieranie lokalnej społeczności miejsc parkingowych,
  •  agresja względem siebie i innych,
  •  pijaństwo i wiele więcej.

Protesty i sprawy w sądzie

W sporze tym stroną stała się również gmina. To bowiem od niej gospodarz wynajmuje lokal pod polski sklep. Mieszkańcy mają więc pretensje, iż władze samorządowe nie zamkną, nie wyrzucą supermarketu z wynajmowanego budynku. Holendrzy nie rozumieją, czemu władze nie reagują, czemu nie stają po ich stronie, czemu są bierne. Działanie samorządu jednak łatwo wytłumaczyć. Gmina wie, że problemem nie jest sklep a ludzie, którzy robią w nim zakupy. Właściciel supermarketu działa bowiem w 100% zgodnie z prawem i nie może on mieć wpływu na poczynania swoich klientów.
Wszystko to doprowadziło do jeszcze większej frustracji, a nawet do protestów ulicznych mających miejsce pomimo obostrzeń koronowych na początku tego roku.

 

Naciski burmistrza

Po protestach sprawą zainteresował się burmistrz miasta. Decydent zapowiedział, iż może uda mu się zmusić władze gminy do rozwiązania umowy najmu. Niemniej jednak nie zrobi on nic, do momentu, aż nie otrzyma on pełnych wyników badań i analiz dotyczących tamtejszej sytuacji. To zaś może potrwać. Dlatego też mieszkańcy stworzyli coś, co można nazwać strażą sąsiedzką. Od pewnego czasu patrolują oni okolicę i notują wszystkie niepożądane zachowania migrantów odwiedzających sklep. Licząc również, iż dzięki tego typu akcjom uda się zapobiegać bójkom czy innym nieprzyjemnym incydentom.

 

Sprawa na lata

Czy burmistrz może wyrzucić polski sklep i zerwać z nim ot, tak umowę, mimo iż lokal działa zgodnie z prawem? Wydaje się to wątpliwe. Biorąc pod uwagę, iż samemu przedsiębiorstwu nie można nic zarzucić, ewentualne wypowiedzenie najmu skończyć się może w sądzie długą skomplikowaną rozprawą. Nie można bowiem stosować odpowiedzialności zbiorowej i karać kogoś, kto praktycznie nie ma wpływu na zachowanie grupy terroryzującej okolicę.  Co to oznacza? Iż ta polsko-holenderska wojna o sklep jeszcze długo potrwa.