Polski kapitan „aniołem stróżem” kajakarzy w Arnhem

Polski kapitan "aniołem stróżem" kajakarzy w Arnhem

Nie ma powodów do paniki, gdy „polski anioł stróż” jest na pokładzie. Holendrzy nie potrafią się nachwalić kapitana Jana Wyciślika. Mężczyzna nie wahał się ani chwili, gdy zobaczył z pokładu swojego statku, jak ojciec i syn płynący kajakiem wpadli w poważne tarapaty na Renie w okolicach Arnhem. Polak dosłownie rzucił się do wody, opuszczając swój statek. Zaryzykował własnym życiem, by ratować życie innych i to się udało.

Kapitan

Nasz rodak jest kapitanem statku wycieczkowego Der Kleine Prinz. Jednostka ta nie pływa już jednak w rejsy po Renie. Od pewnego czasu jest bowiem pływających hotelem dla uchodźców i stoi zacumowana w Nieuwe Kade, w Arnhem. Ten pływający hotel cały czas jednak jest obsadzony przez załogę i jej kapitana. Ludzie ci dokonują drobnych napraw, czy zarządzają sprawami administracyjnymi na pokładzie.

 

Wypadek

Tak też było i 31 lipca. Był to zwykły, spokojny dzień. W pewnym momencie jeden z zakwaterowanych tam azylantów zobaczył, iż niedaleko ich statku przepływają dwa kajaki, w jednym był mężczyzna w drugim sporo młodszy od niego chłopiec. Jak się później okazało jego syn. W pewnym momencie jeden z kajaków przewrócił się i jego pasażer znalazł się w wodzie. Pechowcowi udał się jednak złapać drugi kajak i z wielkim trudem oboje dotarli do burty Arkonym, statku zacumowanego obok, nieco w dół nurtu, za Der Kleine Prinz.

 

Polak

W tym czasie polski kapitan był zajęty papierologią, gdy nagle otrzymał informację o niebezpiecznej sytuacji. Gdy wyszedł ze swojego biura, początkowo myślał, że coś dzieje się na jego pokładzie. Szybko jednak spostrzegł, że walka o życie rozgrywa się w wodzie, przy drugim statku. Jak wspomina dziennikarzom, widział dwie osoby, które ostatkiem sił trzymały się burty Arkony. Mężczyzna zdawał sobie sprawę, iż dwójka ta ma niewielkie szanse wyjścia z opresji o własnych siłach. W tym miejscu nurt rzeki jest bowiem nieprzewidywalny.

Działania

Nasz kapitan postanowił działać. Wiedział jednak, iż zwodowanie szalupy potrwa zbyt długo. „Chłopiec był siny i słaby. Z powodu prądu był już u kresu sił. Nie miałem zbyt wiele czasu, aby myśleć o czymkolwiek innym” - powiedział dziennikarzom.
Musiał działać szybko. Zdecydował się więc zaryzykować. Sam wskoczył do wody. Złapał przemarzniętego chłopca i trzymając go w mocnym uścisku, skierował się w stronę schodów na nabrzeżu. W tym samym czasie załoga Polaka biegał już do punktu spotkania, by przejąć od swojego zwierzchnika ofiarę prądu Renu. Gdy marynarze wyciągnęli syna, kapitan pomógł wydostać się na brzeg również jego ojcu. Kiedy obaj byli już bezpieczni, sam wyszedł z zimnej rzeki.

 

Nic szczególnego

Polak jak mówi, nie czuje się bohaterem, wskazując, iż ta cała akcja by się nie powiodła, gdyby nie jego marynarze: „Sam bym sobie z tym nie poradził. Potrzebowałem pomocy, żeby wydostać chłopca i jego ojca na nabrzeże” – mówi holenderskim dziennikarzom, dodając: „Nie zrobiłem nic ponad swój obowiązek. Widzisz kogoś w potrzebie i wtedy pomagasz".

 

Bohater

Jan Wyciślik nie czuł się bohaterem, po tym co zaszło, po prostu wrócił do swojej pracy, tak jakby nic się nie stało. Innego zdania są jednak uratowani i władze miasta. Mężczyzna dostał bukiet kwiatów i oficjalne podziękowanie od lokalnych decydentów. Dla kapitana to było jednak niepotrzebne. Jak przekazał reporterom AD, w całej sprawie najważniejsze jest to, że chłopcu nic się nie stało.

 

Źródło: AD.nl