Polacy w holenderskich mundurach?
Przyzwyczailiśmy się, że nasi rodacy w Holandii łatają dziury i obsadzają wakaty, których nie chcą zajmować rodowici Holendrzy. To, co jednak stało się w wiejskich gminach Mook i Middelaar to ewidentne coś nowego.
Lokalne bezpieczeństwo
W Holandii, podobnie jak w Polsce, nad bezpieczeństwem mieszkańców czuwa nie tylko policja i pogotowie, ale również straż pożarna. Te służby mundurowe występują w Niderlandach w dwóch odmianach. Pierwszą z nich są zawodowi strażacy. Ich doskonale wyposażone remizy, znajdują się w praktycznie każdym większym mieście i to oni często oprócz gaszenia pożarów biorą udział w trudnych akcjach ratunkowych na autostradach. Drugą stanowi, znana też z naszych małych miast i wsi, ochotnicza straż pożarna. W odróżnieniu jednak od polskich jednostek, holenderscy ochotnicy nie mogą narzekać na braki sprzętu i wyposażenia. W wielu miejscach służby te cieszą się nawet większym uznaniem niż ich zawodowi koledzy, ponieważ oprócz zwykłej pracy, poświęcają się dla lokalnej społeczności.
Wakaty
Okazuje się jednak, że w Mook i Middelaar ludzie niezbyt chętnie garną się do tego typu ochotniczej służby. Sytuacja jest o tyle specyficzna, że często nie można liczyć nawet na obecnie zapisanych strażaków. Powodem tego są dość duże odległości, które ludzie pokonują do pracy. Chodzi o to, iż od godziny 7-17, większość ludzi pracuje poza regionami gmin. To zaś oznacza, że w sytuacji jakiegokolwiek zagrożenia, nie mogą oni przystąpić do akcji, bo ich po prostu nie ma.
Straż pożarna w pół godziny
Doskonale ukazał to jeden z ostatnich pożarów w Mook. OSP wysłało do gorejącego domu jednorodzinnego dwa wozy bojowe. Pierwszy dotarł na miejsce po 18 minutach, czyli 8 minut później niż zakłada norma. Drugi zjawił się na miejscu zaś dopiero po prawie pół godzinie. Wszystko dlatego, że nie miał nim kto pojechać. Regulamin zakłada bowiem aby wozem jechało 6 strażaków. Tych najzwyczajniej przez długi czas nie było. Pierwszy pojazd najpewniej też nie uczestniczyłby w akcji ratunkowej, niemniej jednak jego załoga postanowiła złamać regulamin i jechać w czwórkę.
Łatanie dziur
Sytuacja jest wiec dość poważana, a według lokalnych władz, z racji starzejącego się holenderskiego społeczeństwa, w tym rejonie kraju będzie jeszcze gorzej. Dlatego gospodarze miasteczek zaczynają zastanawiać się nad podjęciem decyzji, na mocy której każdy urzędnik gminy z automatu zostanie strażakiem ochotnikiem. Ten pomysł nie podoba się jednak wielu pracownikom administracji. Większość z nich wybrała bowiem taki typ zatrudnienia, by unikać stresu, kłopotów czy adrenaliny. Wszystko to spowodowało, że burmistrzowie coraz bardziej zwracają uwagę na polskich pracowników tymczasowych, zatrudnionych w firmach na ternie gmin. Za tymi ludźmi przemawia młody wiek, zwykle dobra lub bardzo dobra kondycja fizyczna oraz doświadczenie. Wielu pracujących tam Polaków pochodzących często z terenów wiejskich, było w latach młodości w lokalnych OSP, mają więc też podstawowe doświadczenie.
Czy już niedługo strażacy z OSP w Niderlandach będą mówić po polsku?
Pomysł przypadł do gustu również niektórym naszym rodakom. Wielu uważa, że dzięki takiej służbie ludzie zaczną ich bardziej cenić i szanować. W grę wchodzą także oczywiście kwestie finansowe i dodatki za akcję.
Istnieją jednak dwa dość duże problemy. Pierwszym jest znajomość języka, która niestety jest u wielu z nich na bardzo niskim poziomie. Drugim są umowy z agencjami pracy tymczasowej. Pośrednicy, jak i obecni pracodawcy naszych rodaków, muszą wyrazić zgodę na to, by pracownicy firm mogli stać się częścią OSP.
Możliwe jednak, że dzięki zaangażowaniu władz trudności te uda się przezwyciężyć i holenderscy strażacy ochotnicy w Mook i Middelaar już wkrótce będą mówić po polsku.