Emmerik – pełne auta i niepokój Holendrów
Emmerik – małe, nieco zapomniane miasteczko zaraz po niemieckiej stronie granicy z Holandią. To podupadające miasto znalazło się jednak w ostatnim czasie w centrum uwagi zarówno niemieckich, jak i holenderskich władz. Wszystko z powodu koronawirusa i tamtejszych pracowników migrujących.
Perła w koronie
Emmerik przez wiele lat było niezwykle pięknym i malowniczym miastem. Niestety w październiku 1944 roku jeden nalot obrócił je w kupę gruzu. Po wojnie mieszkańcom udało się odbudować swoje domy i miasto już w nie takiej klasie jak kiedyś, ale dalej prężnie się rozwijało. Ostatnie dekady przyniosły mu jednak stagnację. Społeczeństwo powoli zaczęło się starzeć, a wielu mieszkańców wyprowadziło się do większych miast, gdzie czekały na nich lepsze perspektywy. W ten sposób to miasto w zachodnich Niemczech zaczęło nieco przypominać miejscowości we wschodnich landach, gdzie pomimo niskich cen mieszkań nieruchomości stoją latami puste.
Szansa
Tak przynajmniej było jeszcze przed kilku laty. Obecnie bowiem miasteczko to odkryli Holendrzy, a mówiąc dokładnie holenderskie agencje pracy. W Królestwie Niderlandów od wielu lat istnieje ogromny problem dotyczący braku wakatów w obszarze mieszkań dla pracowników migrujących. Zaraz jednak za granicą, niecałą godzinę drogi od Randstad jest miejsce, gdzie nie tylko są wolne domy i mieszkania, ale są one relatywnie tanie. Biorąc zaś pod uwagę, iż granica między Niemcami a Holandią już praktycznie całkowicie się zatarła, szybko zrodził się pomysł w biurach holenderskich agencji pracy, aby właśnie tam kwaterować pracowników. W efekcie, jak wskazują władze Emmerik, obecnie już co najmniej co dziesiąty mieszkaniec miasta pochodzi z Europy Środkowej i Wschodniej. Na niektórych zaś domofonach można znaleźć tylko wschodnie nazwiska. To ludzie, którzy pracując w Nadrenii lub Holandii, postanowili się tu osiedlić wraz z całymi rodzinami, bo jest taniej niż w Holandii czy np. Dortmundzie.
Problem
Władze lokalne powinny cieszyć się z takiego obrotu spraw. Problem jednak, iż w obecnej sytuacji tak duża ilość ludności napływowej, zwłaszcza pracowników tymczasowych w „polskich domkach” zaczyna stanowić pewien problem. Widzą go zresztą nie tylko Niemcy, ale i Holendrzy. Wszystko z powodu standardowych przypadłości związanych z zakwaterowaniem migrantów.
Niemcy
Wielu Niemców mieszkających w mieście patrzy na przyjezdnych z dużym dystansem i obawą. Ludzie ci bowiem w większości zajmują mieszkania, w których wcześniej żyły 4-osobowe rodziny. Oni zaś zostali tam zakwaterowani czasem nawet w 10-12 osób. Panuje więc ścisk. Możliwość ewentualnego rozprzestrzenienia się wirusa w takiej ciasnocie jest dość duża, a ludzie ci przecież robią zakupy w miejscowych sklepach, chodzą na spacery, mogą więc zarazić tamtejszą wspólnotę.
Holendrzy
Podobnie do sprawy podchodzą Holendrzy. Mieszkańcy Królestwa Niderlandów doskonale wiedzą, iż pracownicy są stłoczeni na mieszkaniach, a do swoich firm przyjeżdżają przepełnionymi busikami. Jeśli więc, któryś z nich zarazi się COVID-19 wkrótce wirusa złapią wszyscy, a on rozprzestrzeni się na innych, już holenderskich pracowników. Ponadto Holendrzy nieco nie ufają Niemcom. Wskazują bowiem, iż w sumie nie wiedzą co dzieje się zaraz przy granicy. RIVM ani GGD nie mogą bowiem nadzorować migrantów mieszkających w obcym kraju.
Migranci
Co zaś o całej sprawie myślą migranci? Wielu z nich przybyło do Emmerik z Rumunii. Dla nich to zupełnie inne warunki i płace. Koronawirus? Owszem słyszeli o nim, ale się nie przejmują. W wielu przypadkach bowiem w ojczyźnie zostały ich rodziny. To właśnie dla swoich żon, mężów, dzieci zdecydowali się na rozłąkę. Wszystko po to, by zapewnić im lepsze życie. W takiej sytuacji mówią, że COVID-19 to dla nich zwykła grypa. Oni zaś są młodzi i zdrowi, mają często nie więcej niż 40 lat, dlatego też liczą, iż w przypadku zakażenia przejdą chorobę wyjątkowo łagodnie.