Polak wykrwawił się na ganku
W pewnym momencie do drzwi Theo zadzwonił dzwonek. Gdy gospodarz spojrzał, kto stoi na ganku, zobaczył ciężko rannego mężczyznę proszącego o pomoc. Holender niewiele myśląc, zaczął działać. Wezwał pogotowie i razem z córką starał się zatamować krwawienie. Niestety ich wysiłki nic nie dały. 46-letni gość, polski pracownik migrujący, zmarł na ich oczach.
To, co się stało, miało miejsce 2 sierpnia. Theo w rozmowie z dziennikarzami AD stwierdził, iż tamtejsza społeczność jest przyzwyczajona do hałasów, awantur. Nieopodal znajduje się bowiem zrujnowany budynek, w którym mieszkają migranci zarobkowi, zatrudnieni przez agencję pracy w Nijmegen.
Tym razem jednak sytuacja zdecydowanie wymknęła się spod kontroli.
Atak
45-letni gość Theo był Polakiem mieszkających z innymi migrantami. To właśnie w „polskim domku” doszło do ataku na naszego rodaka. Ten, cięty nożem w tętnice pod ramieniem, zdołał wydostać się na ulicę i przejść 50 metrów docierając na podwórko Holendra.
Gdy ojciec z córką próbowali zatamować krwawienie, widzieli, jak w pewnym oddaleniu stało dwóch migrantów i przyglądali się całemu zajściu, by po chwili zniknąć. Czy to byli sprawcy?
Tego domownicy nie wiedzą.
Pół godziny
Heroiczne działania domowników trwały prawie 20 minut. Tyle potrzebowała karetka na przybycie do wykrwawiającego się migranta. Dyżurny nie zdecydował się bowiem na wysłanie helikoptera. Gdy medycy dotarli na miejsce Polak, jeszcze żył, ale stracił zbyt dużo krwi. Kilka minut później zmarł ratownikom na chodniku.
Szalona noc
Po tym jak policja przyjechała na miejsce i przesłuchała domowników, powiedziała im, że mogą iść spać. Sami jednak pracowali dalej nad sprawą, rozświetlili całą okolicę i rozebrali denata, by obejrzeć ciało. Zwłoki zresztą zostawiono na ganku przez całą noc. Polaka zabrano dopiero późnym rankiem. Policji udało się zatrzymać sprawcę ataku. Był to 67-letni mieszkaniec „polskiego domku”. Mężczyznę jednak później zwolniono. Nie wiadomo obecnie, gdzie się znajduje. Mówi się, że wrócił do kraju.
Ciężki poranek
Gdy Holendrzy wstali rano po ledwo przespanej nocy, musieli zmierzyć się z jeszcze jedną rzeczą. Ciała już nie było. Policja je zabrała. Zabrała też cały swój sprzęt. Wszędzie została jednak krew naszego rodaka. Plamy znaczyły drogę rannego, były na samochodzie Holendrów, na chodniku, na framudze drzwi, drzwiach, ścianie. Niektórych z nich gospodarzowi do tej pory nie udało się usunąć.
To musiało się tak skończyć
Mieszkańcy Wyler mówią, iż to musiało tak się skończyć. Zarówno mieszkający w wiosce Niemcy jak i Holendrzy nie mają jednak pretensji do migrantów. Traktują ich nawet jak ofiary. Winnym, ich zdaniem, jest właściciel nieruchomości, który zakwaterował tak dużą grupę w spartańskich warunkach.
„Oni nie mają nic do roboty. Nie ma wskazówek. Jak się tak traktuje ludzi, pozbawia się ich praw, to nieważne, czy to Holendrzy, czy Polacy, raz się to źle skończy” – mówi dziennikarzom AD jedna z sąsiadek.
Mieszkańcy liczą także, iż gmina po tym co się stało, zajmie się sprawą i przestanie unikać problemu. Władze bowiem również są współwinne, skoro pozwalają na takie odczłowieczanie pracowników migrujących. Pytanie jednak co się stanie z gastarbeiterami jeśli faktycznie będą musieli opuścić dom? Ludzie mają nadzieję, że agencja znajdzie im lepsze warunki, a nie zwolni ich.
Źródło: AD.nl