Trzej Polacy zastrzeleni w Holandii, bo nie mówili z akcentem
To był polski dramat w Brabancji. Grupa naszych rodaków po wielu perypetiach opuściła Polskę, by potem przez Anglię dostać się do Holandii. Tam jednak spotkała ich śmierć. Śmierć spod ręki ludzi, którym ufali, za których byli gotowi przelać krew. Takie rzeczy jednak czasem się zdarzają i trzeba było żyć i walczyć dalej. Do dziś jednak o tym nieszczęśliwym wypadku pamiętają Holendrzy i czczą pamięć poległych bohaterów, którzy zginęli od kul nie wroga, a swoich sojuszników.
O czym mówimy? O jednym z mało znanych epizodów II Wojny Światowej, która przetoczyła się w 1944 przez Holandię. Po trzech tygodniach od rozpoczęcia operacji Market Garden, w której wzięło udział ponad 1000 polskich spadochroniarzy, było wiadomo, że cały plan nie ma szans powodzenia. Alianci musieli więc minimalizować straty. W efekcie polska jednostka wraz z wojskami brytyjskimi, zostały wycofane w kierunku Brabancji. Tam polskim wojskom wydano nowy rozkaz. Spadochroniarze Sosabowskiego mieli strzec mostu w Grave do czasu przegrupowania Anglików.
Zadania
W październiku 1944 roku nikt nie pamiętał już o moście w Arnhem. Aliantom udało się jednak uchwycić przyczółek i kontrolować obszar od Eindhoven do Nijmegen. Teren ten jednak był wyjątkowo narażony na nazistowskie kontrataki. Polacy, Amerykanie, Brytyjczycy i Kanadyjczycy czekali więc na niemiecki kontratak, starając się zwalczać grupy dywersyjne i jednostki prowadzące rozpoznanie bojem.
W tej sytuacji należało bronić każdego mostu, każdej przeprawy. Ich utrata mogłaby bowiem łatwo przerwać ciągi zaopatrzenia i doprowadzić do okrążenia wojsk sprzymierzonych. Dlatego też za wszelką cenę należało utrzymać między innymi wspomniany most i znajdujące się obok polowe lotnisko oznaczone jako B82 (które było fragmentem równej łąki).
Patrol
Właśnie w takiej sytuacji, 7 października Józef Szkwarek, Stefan Plichta i Bolesław Mania prowadzili nocny patrol. Nasi żołnierze w pobliżu Neerloon napotkali duży oddział brytyjskich grenadierów. Sojusznicy z racji mroku nocy nie byli w stanie rozpoznać Polaków. Poprosili więc o hasło wywoławcze, trzymając nerwowo palce na spustach. Polacy przekazali odezwę.
Akcent
Hasło, jakie odkrzyknęli Polacy było prawidłowe. Anglikom nie spodobał się jednak akcent. Ten nie był bowiem brytyjski. Był inny, obcy – polski. W efekcie Anglicy zdecydowali się otworzyć ogień. Nie byli to bowiem ich koledzy z Wysp, ani Amerykanie czy Kanadyjczycy. Uznali więc, iż musieli to być niemieccy szpiedzy. Na wojnie zaś czasem lepiej najpierw strzelać, a dopiero później zadawać pytania.
Ofiary
Po kilku seriach było po wszystkim. Polacy nie spodziewając się ataku, od sojuszników nie zdążyli się ukryć. Gdy Brytyjczycy podeszli zobaczyć jak urządzili "Niemców" przekonali się, że popełnili błąd. Był już jednak za późno. Dwóch naszych rodaków zginęło na miejscu. Trzeci był ciężko ranny. Ocalałego zabrano do szpitala polowego, w którym jednak zmarł na następny dzień.
700 osób
Trójka ta była jednymi z około 700 polskich żołnierzy, którzy zginęli na holenderskiej ziemi. Nasi rodacy walczyli w Królestwie Niderlandów w ramach Samodzielnej Dywizji Spadochronowej, 1 Dywizji Pancernej i latając w amerykańskich, brytyjskich i polskich dywizjonach lotniczych. O ich pamięć dbają między innymi twórcy portalu „Polen in Beeld” czy Fundacja Driel Polen. Wszyscy oni starają się pokazać, iż Polacy w Holandii byli już 80 lat temu. Nasi rodacy to więc nie tylko pracownicy migrujący, o dość niejednoznacznej reputacji, ale i bohaterowie, którzy przelewali krew za wolność Holendrów.
Działania tych organizacji i stowarzyszeń, czasem wydawać by się mogło wyjątkowo mozolne, przynoszą jednak efekt. Coraz więcej Holendrów zaczyna poznawać historię żołnierza, który przybył z dalekiego kraju, by walczyć o ich wolność.
Źródło: AD.nl