Holendrzy znaleźli sobie nowe, śmiertelnie niebezpieczne hobby
Holendrzy nie lubią nudy. Gdy więc zamknięto im kina, siłownie, baseny i kluby nie mieli co ze sobą począć. Część więc, jak pisaliśmy niedawno, zajęła się sobą, przez co podskoczył wskaźnik dzietności. Inny zaczęli zaś szukać nowego hobby. Wielu z nich znalazło je, bawiąc się w poszukiwaczy historii. Problem jednak w tym, że na ich dokonania ze zgrozą patrzą patrole saperskie, wróżąc, iż prędzej czy później wszystko zakończy się tragicznie.
Mieszkańcy Niderlandów mają ciągotki do poszukiwań reliktów historii. Już nie raz na łamach naszej strony pisaliśmy o wędkarzach neodymowych, którzy potrafili wyciągnąć z wody granaty, karabiny i inne niebezpieczne znaleziska. W ostatnim czasie popularność tego typu działań nieco spadła. Zamiast bowiem paprać się w wodzie, wielu mieszkańców krainy tulipanów postanowiło grzebać w piasku. Wykrywacze metali sprzedają się ostatnio jak ciepłe bułeczki. Całe rodziny zaś potrafią wybrać się na spacer z detektorem, by szukać pamiątek po dawnych wiekach.
Groty strzał i stare miecze
W Królestwie Niderlandów przepisy dotyczące korzystania z wykrywaczy metali są dużo bardziej „ludzkie” niż w Polsce. W teorii do działania potrzeba jedynie zgody właściciela gruntu. Meldować o znaleziskach należy zaś tylko wtedy, gdy wykopane przedmioty pochodzą sprzed 1500 roku. Wyjątek stanowią skarby ,(np. zbiory monet), te trzeba zgłaszać zawsze archeologom. Ci dokumentują je fotograficznie i nanoszą pozycję znaleziska na mapę GPS.
W efekcie perspektywa znalezienia grotów strzał, szabli czy pałaszy z XVI wieku rozbudza wyobraźnie. Wizja siebie w roli Indiany Jones’a poszukującego antyków inspiruje i dużych, i małych. Niestety rzeczywistość wygląda często zupełnie inaczej, niż życzyliby sobie tego poszukiwacze.
Jest sygnał
Nie chodzi bynajmniej o to, iż Holendrzy wykopują tylko puszki po piwie i kapsle od butelek. Bardzo często ziemia oddaje „fanty” pochodzące z II Wojny Światowej. Trafiają się zardzewiałe karabiny czy elementy płyt pancernych czołgów. Najczęściej jednak poszukiwacze amatorzy spotykają się z amunicją i niewybuchami, niewypałami. Skala tych znalezisk poraża saperów. Jak mówili przed epidemią, notowali około 20-25 zgłoszeń tygodniowo od „detektorowców”. Obecnie liczba ta wzrosła ponad trzykrotnie. Pojawiło się bowiem tylu nowych hobbystów.
Bezmyślność
Saperzy nie patrzą na tę sytuację z przerażeniem z racji liczby zgłoszeń. Z tego są bardzo zadowoleni. Problem w tym, iż coraz więcej informacji o niewypałach otrzymują od ludzi, chcących zabrać taką "pamiątkę" do siebie do domu. Jeden z saperów w rozmowie z AD, przytacza sytuację, w której dwóch poszukiwaczy z Tiel przybyło na "łowy" komunikacją miejską, korzystając z pociągu i autobusu. Następnie podczas działań udało im się znaleźć kilka niewypałów. Ludzie ci nie rozumiejąc zagrożenia, postanowili schować ładunki do plecaka i wrócić również komunikacją miejską do swoich domów. Na szczęście pomysł ten udaremniła policja, którą zaalarmował jeden z przechodniów, widzący jak ludzie z detektorami pakują pordzewiałe granaty do plecaka.
Dlatego też saperzy już nie proszą, a wręcz błagają o chwilę refleksji, gdy odnajdzie się niewypał i poinformowanie o nim specjalistów. To, że ładunek leżał w ziemi przez ponad 76 lat i nic się z nim nie działo, nie oznacza, że poruszony nagle nie detonuje, zabijając nie tylko znalazcę, ale również ludzi w jego otoczeniu.