Brak współpracy pogotowia doprowadził do śmierci Polaka
Wracamy do sprawy śmierci naszego rodaka, który wykrwawił się na ganku domu holenderskiej rodziny. To, co się stało w Wyler rodzi coraz więcej pytań. Mieszkańcy miejscowości i media zaczynają się zastanawiać, czemu na przyjazd pogotowia poszkodowany musiał czekać kilkanaście minut. Było wiadomo, iż mężczyzna jest w stanie krytycznym, ma przeciętną tętnicę, a mimo to nie wdrożono specjalnych procedur. Czyżby życie Polaka było zbyt mało ważne? A może zawiodły procedury?
W tekście o śmierci naszego rodaka pisaliśmy, iż Holendrzy starali się uratować ciężko rannego Polaka i walczyli o jego życie przez 20 minut. Jak się okazuje, emocje nieco wydłużyły czas oczekiwania. Od zgłoszenia do przybycia na miejsce minęło bowiem, tylko, a właściwie aż 13 minut, bo tyle czasu potrzebowała niemiecka karetka, by przybyć do ofiary. To było zdecydowanie zbyt długo i Polak się wykrwawił. Holenderska „erka” byłaby na miejscu znacznie szybciej. Dyspozytor stwierdził jednak, iż nie ma po co prosić niderlandzkiego pogotowia o pomoc.
46-latek z Polski jest więc ofiarą systemu ochrony zdrowia. Jak powiedział dziennikarzom AD sam Theo (człowiek, który usiłował uratować naszego rodaka), czuł on, iż pogotowie ewidentnie się spóźnia i nie rozumiał, czemu tak się dzieje. Holender nie mógł jednak nic zrobić, tylko starać się uciskać ranę jeszcze mocniej.
Brak współpracy
Wyler to wioska leżąca bezpośrednio przy holendersko-niemieckiej granicy, po stronie tego drugiego państwa. Granica ta jest tylko umowną linią na mapie. Przez wiele lat pobytu obu krajów w strefie Schengen po prostu się zatarła. Tak to jednak przynajmniej wygląda, gdy spojrzymy na nią na ziemi. Jak się bowiem okazuje dla pogotowia, granica nadal istnieje i posiada zasieki, administracyjne pola minowe. Pogotowie ratunkowe z Holandii i Niemiec praktycznie ze sobą nie współpracuje. Ties Eikendal, kierownik medyczny pogotowia ratunkowego w Gelderland-South i szef pierwszej pomocy w Radboudumc wielokrotnie apelował, iż powinno dojść do synergii na pograniczu, by lepiej walczyć o ludzkie życie. Wskazywał, że samorządy powinny zrobić wszystko, by ułatwić współpracę medyków, ale nic się nie dzieje.
Służący
Czemu? „Próbowaliśmy już w przeszłości, ale napotkaliśmy wiele problemów” – mówi ratownik, dodając, iż Niemcy się wywyższają. „W Holandii pracownicy pogotowia ratunkowego mogą i mają prawo robić więcej, mają do tego przeszkolenie. W Niemczech pełnią bardziej służebną rolę i zawsze musi być obecny notarzt (lekarz pogotowia). Różne są także metody leczenia wielu chorób”. W efekcie tam, gdzie w Holandii mogłoby jechać pogotowie, tam Niemcy muszą wysłać lekarza z karetką. Oprócz tego Niemiecki system opieki zdrowotnej jest bardzo rozdrobniony w tym obszarze. Jest wiele małych szpitali, co również rodzi komplikacje. Nie wiadomo bowiem z jaką placówką współpracować.
Brak systemu
Kolejną rzeczą, na którą zwraca uwagę ratownik to kwestie używanych systemów.
„Co więcej, systemy łączności są różne, przez co sterownie nie mogą zobaczyć, gdzie znajdują się karetki po drugiej stronie granicy.” Może być więc tak, iż Holenderska karetka jest 300 metrów od granicy, stoi dosłownie za zakrętem, ale niemiecki dyżurny jej nie widzi i wzywa pogotowie ze szpitala oddalonego o kilka kilometrów. Oprócz tego medyk widzi też braki językowe u swoich niemieckich kolegów po fachu: „I co także bardzo ważne Niemcy mają bardzo słabą znajomość języka angielskiego, zwłaszcza jeśli chodzi o terminologię medyczną" - mówi dziennikarzom AD.
Efekty
W efekcie, w przypadku Polaka doszło najprawdopodobniej do sytuacji, w której dyżurny po prostu zdecydował się nie dokładać sobie roboty. Zamiast łamać sobie język, ręcznie dzwonić i próbować dogadać się z holenderskim pogotowiem po prostu wysłał najbliższą dostępną po niemieckiej stronie karetkę. Karetkę która przybyła zdecydowanie za późno.
Niemcy drapią się w głowę
Sprawa ta bulwersuje również samych Niemców. Lokalna gazeta NRZ zgłosiła się do pogotowia w Kleve z pytaniem ile czasu zajął przyjazd karetki. Tamtejsze pogotowie stwierdziło, iż otrzymało zgłoszenie o godzinie 21:11. Po trzech minutach karetka wyjechał z bazy i na miejscu była o godzinie 21:24. Karetka musiała przejechać 12 kilometrów.
Następnie niemieccy dziennikarze sprawdzili stację pogotowia po holenderskiej stronie. Ta znajdowała się w Beek, tuż za granicą. Do Wyler jest od nich niespełna 2 kilometry. To znaczy, iż karetka mogłaby być nawet 10 minut wcześniej niż ta z Niemiec.
Kubeł zimnej wody na głowy ludzi z pogotowia
Śmierć Polaka z racji braku porozumienia jednostek pogotowia stała się za sprawą mediów szokiem dla obu stron. Zarówno Niemcy jak I Holendrzy wskazują, iż zaczną lepiej ze sobą współpracować. Już niedługo niemieccy dyspozytorzy mają udać się na kurs do ich holenderskich kolegów. Być może więc śmierć 46-latka nie pójdzie na marne i pozwoli uratować życia innym ofiarom w pasie przygranicznym.
Źródło: AD.nl